Tichy Rafal

Dr Rafał Tichy

Prowadzone zajęcia

Dr Tichy prowadzi ćwiczenia z historii filozofii starożytnej i średniowiecznej, oprócz tego w roku akademickim 2012/2013 będzie prowadził seminarium z historii filozofii średniowiecznej II.

Opinie

  • Dr Tichy to wspaniały i urokliwy człowiek, który prowadzi zajęcia w sposób bardzo oryginalny. Ma świetny kontakt ze studentami; jego zajęcia, niekiedy przypominające wykłady, nieraz nabierają podniosłej atmosfery, która wynika z emocji bijących od niego. Do filozofii chrześcijańskiej potrafi zachęcić nawet zagorzałych ateistów. Specjalizuje się w Bernardzie z Clairvaux oraz mistycyzmie chrześcijańskim. Pytania na kolokwiach są proste, acz rzeczowe. Na koniec dodam, że to chyba najbardziej "przypakowany" pracownik naukowy w Instytucie.
  • Szanuję opinię przedmówcy, jednak z przykrością, ale nie mogę się z nią zgodzić. Dr Tichy prezentuje duże zaangażowanie w przedmiot, który wykłada. Moim zdaniem jednak, zupenie nie na tym powinny polegać zajęcia. Większość ćwiczeń obracała się wokół banałów, którymi doktor próbował poruszyć naszą wyobraźnię, a które można znaleźć w pierwszym lepszym podręczniku. To naprawdę strata czasu. Ponadto, gdy po szerokim, niekoniecznie związym z tematem wstępie (jak mówiłam, były to dość ogólnikowe oczywistości), dr przechodził wreszcie do własciwego tematu ćwiczeń, czyli lektury, reszta tych ćwiczeń polegała na streszczaniu przeczytanej przez studentów książki. Po dwóch czy trzech zajeciach prowadziło to do dosyć absurdalenej sytuacji, gdy studenci coraz mniej chętnie czytali lektury (sami). W moim odczuciu ćwiczenia mają polegać na skupianiu się na wybranych aspektach czytanego tekstu, do którego to tekstu robi się odniesienia w postaci uwag ogólnych, i wtedy wiedza prowadzącego może naprowadzić studenta na właściwy trop. Dr Tichy prezentował na zajęciach nie tylko dosyć zradykalizowaną wizję postaw prezentowanych przez filozofów (o Arystotelesie powiedział raz nawet, że go "wk***", w sytuacji pół-oficjalnej, co jest dosyć dziwne), ale ponadto próbował doprowadzić do niej grupę po sznurku.

Przyznaję, że był otwarty na pytania, co wiele osób sobie chwali - ale nie bardzo było do czego te pytania zadawać. Jeśli po półtoragodzinnym mówieniu o "Solilokwiach" doszliśmy do przeczytania zdania: "Chcę poznać Boga i duszę. - I nic więcej? - Nic zgoła", to jestem szczerze zaskoczona. Może nie wszyscy się z tym zgodzą, ale praktyka pedagpgiczna, z którą spotkałam się z filozofią w liceum, a na studiach już w innych instytutach, np. Instytucie Historycznym - polega zupełnie na czym innym. Pierwszym punktem odniesienia jest zawsze przeczytany tekst - prześledzony dokładnie w domu, a potem - skonfrontowany na zajęciach. Rozumiem, że poziom wstępnego przygotowania studentów moze być różny - ale na Boga, nie po to idę na uniwersytet, żeby uczyć się alfabetu. Wiedza doktora, którą prezntował - choć pewnie duża - zatrzymywywała się na poziomie już istniejących, standardowych omówień, a emocje, które faktycznie z niego emanują (jak pisze poprzednik bądź poprzedniczka), tylko zaciemniają wykład.

To druga, ważna wada. Jasne jest, że każdy (czy w filozofii czy w innych naukach humanistycznych) ma swoich ulubieńców oraz postacie, których nie lubi. Ale wydaje mi się, że tak jawne (jak już cytowane) deklarowanie niechęci do pewnych myślicieli jest trochę kpiną, podobnie jak wyraźnie przesycone religią spojrzenie na filozoficzne dokonania myślicieli średniowiecznych - zresztą, nie tylko średniowiecznych; w tym kontekście czyta się także choćby Platona. Przy całej mojej sympatii dla teologów pierwszych wieków Kościoła (i to niezależnie od własnej postawy ideologicznej, cenię ich ścisłość i precyzyjność myślenia), miałam wrażenie na dosyć płaskim poziomie przeprowadzanej przez doktora - indoktrynacji. Jego entuzjastyczne "ach" i "och" nie przekonana nieprzekonanego, a bardzo zaciemnia linię argumentacyjną danego filozofa. Mam wrażenia, że dobry nauczyciel - dobry przewodnik, jeśli doktor chce nim być - powinien pokazać coś, co wydaje się być przekoujące i spójne, a osąd i refleksję pozostawić przeżyciu osobistemu studentów. Zupełnie nie rozumiem angażowania emocjonalnego tam, gdzie przewodnikiem powinien być intelekt (jeśli trzymać się rozumeinia filozofii, które prezentuje większośc omawianych w tym czasie myślicieli, i które jest dosyć ogólną normą pracy naukowej). Na tym polega praca akademicka - umieść dowieść swoich racji, i w ten sposób kogoś przekonać. Bardzo brakowało mi krytycznej w refleksji, bycia advocatus diaboli.

Jako że nie chodzi mi tu o wylanie osobistych żalów (nie tu na to miejsce), a o zakwestionowanie sensu ćwiczeń z historii filozofii w formie, jaką one przybierają. Zapał i entuzjazm doktora są godne podziwu, ale moim zdaniem powinien je inaczej ukierukować, bowiem nie pomaga moim zdaniem kształtować postaw właściwych dla nauki na pozimoie akademickim.

  • Pozwolę sobie na małą polemikę z przedmówczynią. Po pierwsze, zgodzić się można co do tendencyjności dra Tichego, czyli jego faworyzacji poszczególnych filozofów. Jednak było to na tyle widoczne, że praktycznie nieszkodliwe, bo każdy wiedział, kiedy dr przedstawia swoje interpretacje i opinie. Solilokwiów nie mógł omówić dokładnie (mnie to również zabolało, bowiem była to jedna z moich ulubionych lektur, jeśli chodzi o ćwiczenia z historii filozifii) ze względu na brak czasu; chciał nam przedstawić ogólnie Augustyna, jego życie etc.

Nie zgodziłbym się również co do twierdzenia, że emocje dra Tichego w jakiś sposób zaciemniały wykład. Wręcz przeciwnie, osoby, które by normalnie spały, ożywały i słuchały z niemałym zaangażowaniem.
"Bardzo brakowało mi krytycznej w refleksji" - krytyczna refleksja na pewno była, choćby przy omawianiu Arystotelesa.
Platona dr Tichy omawiał zgodnie z przyjętym powszechnie paradygmatem, który jest wyraźnie przedstawiony m.in. w Realego Historii Filozofii Starożytnej.
"(..)powinien pokazać coś, co wydaje się być przekoujące i spójne, a osąd i refleksję pozostawić przeżyciu osobistemu studentów". Radziłbym wybrać, czy nauczyciel akademicki ma przekonywać do czegoś i prowadzić krytyczną refleksję (jak dr Tichy), czy zostawiać nam osąd? Odnoszę wrażenie, że przedmówczyni jest bardzo nieścisła w swojej krytyce, a do tego przeczy swoim słowom (np. w powyższym przykładzie). I oczywiście - nieironicznie - gratuluję nabytej wcześniej wiedzy, skoro ćwiczenia z historii filozofii okazały się banałem.
PS
"Na tym polega praca akademicka - umieść dowieść swoich racji, i w ten sposób kogoś przekonać". Jeszcze raz zapytam: źle, że dr Tichy pokazywał swoje sympatie i poglądy, a zatem przekonywał nas, czy dobrze? Być może logiki w liceum przedmówczyni już nie miała.

  • Dziękuję za odpowiedź, chciałabym się tylko odnieść do zarzutu sprzeczności. Otóż, zgodnie z apartem logicznym, występuje tutaj ekwiwokacja, co może byc mylące. Jest różnica w "przekonywaniu" kogoś do swoich poglądów a pokazywaniu ich jako przekonujących. Wtedy nawet przy niezgodzie z tym, co ktoś mówi, można uznać, że jest to pogląd spójny/uzasadniony. Nie przeczę, ze dla kogoś taka forma prowadzenie zajęć może i ma prawo być atrakcyjniejsza. Myślę, iż wtedy moje zarzuty weźmie w nawias, nie zgadzając się z oceną ;-)

Opinia po zajęciach i fakultecie z doktorem jest taka, odnosząc się też do powyższych wypowiedzi. Jeżeli chodzi o tok wywodu, rzeczywiście z jednej strony pan doktor ma tendencje do prowadzenia studentów za rękę, ma też dość wyraźny klucz interpretacyjny, ale to nie jest tak naprawdę zarzut merytoryczny, co najwyżej dydaktyczny. Według mnie pan doktor w sposób konsekwentny i, wbrew pozorom (m. in. gestykulacji), bardzo uporządkowany prowadzi nas przez tekst do jego konkluzji, wielkiej myśli. To może być na pierwszy rzut oka banał, ale pan doktor ma też talent do obracania banału i naświetlania go z innej strony. Myślę, że świetnie widać to w jego średniowieczu (szczególnie Bernard, co oczywiste, jak i Bonawentura) czy ukochanym Platonie, gdzie Tichy pokazuje jak wyświechtane frazesy nabierają pełnej mocy i odzyskują prawdziwe, pierwotne znaczenie. Wiem też, że wielu miłośników analitycznej (do których sam po części należę) irytuje sama filozofia starożytna i średniowieczna. Na to nic nie sposób poradzić, sam uważam, że to arogancja, w dodatku zupełnie nieusprawiedliwiona.

Na koniec - moim zdaniem pan doktor łączy w sobie cechy prawdziwego pasjonata i naprawdę świetnego, profesjonalnego naukowca (co doskonale widać, gdy rozwija skrzydła broniąc przed polemistami swojego średniowiecza), a że od czasu do czasu ucierpi na tym dydaktyka, cóż poradzić. Osobiście zdecydowanie polecam ćwiczenia pana doktora, a jeżeli kogoś w dodatku interesuje filozofia średniowieczna czy historiozofia (pan doktor jest, pozwolę sobie tak to ująć, praktykującym mesjanistą) to absolutnie nie można sobie pozwolić na przegapienie jego zajęć.

  • Ćwiczenia przypominają wykład, czego prowadzący jest świadomy. Jest otwarty na pytania. Niestety sporą ilość czasu poświęca na zagadnienia nie najważniejsze, choć dygresje z historii kościoła ciekawe. Kiedy dotrze już do średniowiecza i pozwoli mu się mówić, to z każdą chwilą oczy pobłyskują mu coraz bardziej, po określonym czasie t zaczyna wyglądać, jakby zaraz miał fruwać i połączyć się z Bogiem. Kolokwia dotyczą zagadnień najważniejszych, trzeba odpowiedzieć na nie krótko i rzeczywiście łatwo owe kolokwia zaliczyć. Prywatnie jest człowiekiem przesympatycznym i ujmującym, dostępność na dyżurach i poza - cytując - "Ja z Państwem to mogę się nawet w Starbucksie na tą poprawę umówić". Poprawy ustne, pytania te same, zaliczenie poprawy w momencie wyczucia przez prowadzącego znajomości tematu. Wraz z Kołodziejczykiem tworzą zgrany duet, a ich wymianę zdań miło aż śledzić.
O ile nie zaznaczono inaczej, treść tej strony objęta jest licencją Creative Commons Attribution-ShareAlike 3.0 License